Wstecz „Dama z wiertarką” w „Męskiej szopie”, czyli i ty zostaniesz majsterkowiczem

Zacznijmy od samej idei „Męskiej szopy”, skąd w ogóle wziął się taki pomysł?
Idea przybyła z Australii. Pomysł zrodził się w latach dziewięćdziesiątych XX wieku jako odpowiedź na wyzwanie społeczne, jakim były problemy ze zdrowiem psychicznym mężczyzn odchodzących na emeryturę. Odnotowano duży odsetek samobójstw, przypadków depresji, czy stanów nerwicowych. Powstał wtedy pomysł, że warto by znaleźć systemowe rozwiązanie i tak zrodziła się idea „męskiej szopy”. Ktoś udostępnił garaż, potem znajdowano firmy, które np. wyposażały albo finansowały zakup sprzętów. Po jakimś czasie, do mężczyzn, którzy tam przychodzili, żeby wspólnie majsterkować, zaczęły zgłaszać się lokalne społeczności ze swoimi potrzebami – zrobić huśtawkę dla przedszkola, naprawić ławkę w parku – oni to robili i dzięki temu czuli się potrzebni. W Australii uznano to działanie za sukces, inicjatywa była głośna i nośna medialnie. Z czasem idea rozprzestrzeniła się na inne kraje, trafiła także do nas.
Kiedy „Męska Szopa” trafiła do Polski?
„Męska Szopa” pojawiła się w Polsce około ośmiu lat temu. My działamy od sześciu lat i jesteśmy trzecią szopą w kraju – wcześniej powstały jeszcze dwie inne. „Men’s Shed” w Australii to nazwa własna, podobnie w Polsce „Męska Szopa” jest nazwą własną. Pytano nas, „czemu tylko męska”, że to wyłączające. Zawsze tłumaczymy, że to jest dla wszystkich, ale nazwy zmienić nie możemy.
Jak doszło do powstania „Męskiej szopy” na Woli?
Jeśli chodzi o nasze miejsce, czyli Wolskie Centrum Kultury, chcieliśmy stworzyć przestrzeń, która gromadziłaby lokalną społeczność wokół niedużych projektów związanych z drewnem, oraz żeby to miało walor edukacyjny, ekologiczny, żeby zamiast wyrzucać drewniane meble poddać je renowacji, dać im nowe przeznaczenie. Odwiedzają nas przeważnie osoby w wieku od 35 do 50 lat, ale mamy także osoby starsze i młodsze. Niestety nie mamy dużej grupy panów w wieku emerytalnym. Jest to grupa, którą ciężko zaktywizować, mimo to przychodzi trochę i takich odwiedzających. Organizujemy też warsztaty rodzinne, dla dzieci, dla młodzieży.
Czyli „Męska Szopa” przyciąga nie tylko mężczyzn?
Trochę na przekór tej nazwie, myślę, że więcej odwiedza nas kobiet. Zajmują się głównie renowacją mebli, ale przychodzą też z projektami do zrobienia od zera.
Czy osoby, które do was przychodzą, coś już potrafią, czy raczej ktoś przynosi ulubione krzesło i mówi „proszę mi pomóc coś z tym zrobić”?
Poziom umiejętności osób, które nas odwiedzają jest bardzo zróżnicowany. Zdarzają się osoby, które mają dużą wiedzę – są to głównie panowie, którzy po kilku wizytach sami proponują, że mogliby zostać wolontariuszami. Są też osoby, które nie mają żadnego pojęcia, nie używały nigdy żadnego sprzętu, wtedy staramy się pomóc. Po obróbce drewna zostają ścinki, które można wykorzystać do poćwiczenia, powiercenia otworów, podocinania desek, szlifowania, żeby poznać te podstawowe czynności i potem myśleć o bardziej złożonych projektach.
Jak to się stało, że mają Państwo sponsora? To nie jest takie oczywiste, że duża firma będzie się interesować małym warsztatem.
Dzięki wsparciu Fundacji Nasza Ziemia nawiązaliśmy kontakt z firmą Jula Polska i zawarliśmy z nią umowę. Co roku otrzymujemy wsparcie w postaci sprzętu, przeglądu technicznego itp. Bardzo cenimy sobie tę współpracę, dzięki niej możemy realizować nasze założenie, że szopa jest nieodpłatna, nie na użytek komercyjny.
Kim są wolontariusze, którzy tutaj działają?
Ścieżki, które do nas prowadzą, są różne. Sporo wolontariuszy najpierw przychodziło do nas korzystać z szopy. Z czasem wrastali oni w tę społeczność, realizowali różne projekty, poznawali innych przychodzących i pomału budowała się społeczność. Potem stwierdzali, że mogą poprowadzić dyżury i chcieliby w ten oddać to, co dostali od szopy i przekazywać innym swoją wiedzę i umiejętności. Ostatnio przyszedł do nas doświadczony wolontariusz z miejsca, które zostało zamknięte. Ogłaszamy się też na stronie „Ochotnicy warszawscy”.
Rozumiem, że to powinny być osoby, które mają jakieś doświadczenie w pracy z maszynami lub narzędziami?
Tak, zawsze najpierw pytamy o umiejętności, o doświadczenie. Niektórzy mają wykształcenie w kierunku stolarskim, a niekiedy jest tak, że po prostu pracują z narzędziami i jest to ich doświadczenie zawodowe albo są pasjonatami i sami przez wiele lat coś robili. Mają też żyłkę edukacyjną i chęć podzielenia się z innymi swoim doświadczeniem. W WCK zawsze robimy szkolenie dla wolontariuszy i dopiero wtedy dajemy zielone światło, że mogą prowadzić dyżury.
Wspomniała Pani, że to działanie miało mieć też wymiar integracyjny, budujący lokalną społeczność. Udaje się to uzyskać?
Mamy już stałą grupę ludzi, którzy nas odwiedzają, więc to jest cenny wynik naszego działania. Te osoby przychodzą do nas z kolejnymi pomysłami, znają się nawzajem, jesteśmy już „zakoleżankowani”, jak ja to mówię. Realizujemy dla lokalnej społeczności różne projekty. Jesienią zrobiliśmy ławkę przed wejściem do Wolskiego Centrum Kultury – jej pomysłodawcami byli mieszkańcy.
Odwiedzają nas sąsiedzi. Ktoś przechodzi spacerkiem, usłyszy, że coś się tu dzieje, zajrzy z ciekawości – jeśli pogoda pozwala zawsze mamy otwarte wrota szopy. Przychodzą do nas mieszkańcy Woli – tacy, którzy nie używają Facebooka, Instagrama, nie widzą naszych reklam w Internecie, ale przychodzą zaintrygowani odgłosami z szopy. Gdy byłam wolontariuszką, pewnego dnia przyszła starsza pani i powiedziała, że bardzo jej się to miejsce podoba, że co prawda nic nie umie, ale chciałaby tu przyjść po prostu coś zrobić. Pomogliśmy jej odnowić kilka desek kuchennych i piękny młynek do kawy. Świetnie sobie poradziła – miała ogromną satysfakcję z pracy w drewnie. Przyszła dla czystej przyjemności. Jesteśmy otwarci – jeśli ktoś odpowiada tym samym, to się spotkamy.
Czy nawiązują się jakieś więzi, przyjaźń między osobami zaglądającymi do szopy?
Zauważyłam, że niektóre osoby mają nawet wybranych wolontariuszy, z którymi lubią pracować. Jest na przykład pani Agnieszka, która odwiedza nas już od czterech lat. Lubi pracować w środku dnia i stara się zawsze zapisywać do konkretnego wolontariusza. Kiedyś wpadła do nas w swoim dniu wolnym od pracy i sprzątnęła „Męską szopę”. Oczywiście my czyścimy sprzęty po każdym dyżurze, ale pył cały czas się osadza. I ona w ramach takiego ludzkiego, dobrego gestu przyszła i postanowiła nam te sprzęty poukładać, posprzątać, pozamiatać. To jest wspaniała postawa, która pokazuje, jak ludzie się związują z tym miejscem i traktują je właściwie jak swoje.
Ludzie odkrywają w sobie nową pasję, sferę „nie podejrzewałabym siebie, że potrafię coś takiego zrobić”?
Tak, zdecydowanie. Bywa tak, że ktoś przychodzi z jednym, małym projektem, a za jakiś czas wraca i mówi: „Mam trzy kolejne krzesła, tylko nie mam czasu, żeby je wszystkie oszlifować”. To naprawdę wciąga – jak ktoś złapie bakcyla, to pojawia się coraz częściej. Takie osoby rezerwują terminy z wyprzedzeniem, żeby mieć pewność, że będzie miejsce.

W Warszawie chyba nie ma wielu miejsc podobnych do Waszego?
To prawda, nie ma ich wiele i rzeczywiście odwiedzają nas ludzie z całej Warszawy, nawet z Ursynowa. Na szczęście łatwo do nas dojechać: jest metro, jest tramwaj, jest autobus, jest sporo miejsc parkingowych, bo czasem ktoś ma coś większego do zrobienia i potrzebuje auta.
Oprócz nas, jest jeszcze Bemowska Szopa i FabLab Orange. Wiem, że robią bezpłatne warsztaty, kiedyś można było u nich wynająć przestrzeń na godziny. Jest jeszcze miejska stolarnia FabLab Wbijaj na Starówce.
Jak ocenia Pani możliwości rozwoju takich inicjatyw? Czy ludzie rzeczywiście tego potrzebują?
Moim zdaniem, coraz więcej osób chce pracować samodzielnie, widzi sens posiadania umiejętności technicznych i chce je zdobyć. Coraz więcej ludzi ma też świadomość ekologiczną i rozumie, że nieszanowanie surowca drewnianego jest niedobre. Nie wyrzucają starych mebli, chcą je odnawiać, dopasować do swoich potrzeb. Uważam, że prace manualne, majsterkowanie, praca w drewnie, to jest świetny odpoczynek psychiczny – szczególnie dla osób, które pracują cały czas przy komputerze i nie widzą konkretnych, namacalnych efektów swojej pracy. A po kilku godzinach pracy ręcznej, widzę realny rezultat swojej pracy, widzę coś, co sama zrobiłam i co będzie służyło na co dzień. Coraz więcej osób dostrzega tę wartość i rośnie zarówno potrzeba, jak i świadomość takich działań.
A skąd ta potrzeba „dłubania w drewnie” wzięła się w Pani przypadku?
To chyba geny… Mój tata i jego część rodziny, to są tacy majsterkowicze, złote rączki, wszystko samodzielnie są w stanie zrobić. Lubiłam podpatrywać, jak mój tata coś robi – i chociaż moja rola ograniczała się do podania młotka albo śrubokrętu, to jednak czułam się ważnym elementem całego przedsięwzięcia. Jak coś trzeba było uszyć, to tata, jego mama, moja siostra – wszystko potrafili zrobić sami.
Skończyłam prawo, jestem adwokatem i przez lata pracowałam w kancelariach prawnych. Jednak coraz bardziej czułam, że to nie do końca jest moje miejsce. Miałam poczucie, że kiedy w końcu udawało się osiągnąć jakiś efekt, trwało to tak długo, że właściwie nie przynosiło już żadnej satysfakcji. W końcu uznałam, że muszę to zmienić. Po urodzeniu dzieci, zrozumiałam, że nie chcę robić tego, co robiłam do tej pory i że muszę szukać jakiegoś zajęcia, które jest związane z rękodziełem, z pracą z narzędziami. Ja uwielbiam drewno, więc wszystko do siebie pasowało.
Poszłam do „Sztukarni” na Mokotowie, gdzie miałam okazję nauczyć się wielu różnych dziedzin sztuki i rękodzieła, a także popracować z dziećmi i zobaczyć, czy ja się sprawdzam w warsztatowej formie pracy. Okazało się, że daje mi to wiele satysfakcji i zaczęłam prowadzić swoje pierwsze warsztaty stolarskie. W tym czasie właściwie nie było w Warszawie miejsc, które prowadziły taką działalność, była tylko stolarnia „Wióry lecą”, która koncentrowała się na pracy z dorosłymi. Pomyślałam wtedy: a dlaczego nie stworzyć czegoś także dla dzieci? Albo przynajmniej dla rodzin, gdzie rodzic może pomóc przy trudniejszych zadaniach, a dziecko również ma swój udział we wspólnej pracy. To przecież wspaniałe wspomnienia – wspólnie coś tworzymy, a potem taki karmnik wisi na balkonie i razem dokarmiamy ptaki. Urzekła mnie ta wizja, więc zaczęłam iść w tym kierunku: szkolić się i szukać możliwości.
I tak pojawiła się „Dama z wiertarką”?
Jeszcze w „Sztukarni” zdecydowałam – idę w to stolarstwo, będę robiła warsztaty stolarskie. Któregoś razu na zajęciach rzuciłam hasło „Dama z wiertarką”, a koleżanka zajmująca się malarstwem od razu powiedziała: „Muszę cię namalować” i powstał taki obraz… I uwaga, nazywała się Stolarska – jak tu nie iść w tę stronę, prawda?
Poza tym, mam chęć przekazywania tej wiedzy, pokazania, że to nie jest tylko dla facetów z brodą, w koszuli w kratę…
To chyba nie jest obecnie powszechne…
W dzisiejszych czasach umiejętności techniczne, przestrzenne, robienia czegoś samodzielnie od pomysłu do realizacji zanikają, edukacja techniczna właściwie zanikła. Zawodówki przez wiele lat świeciły pustkami, bo panowało przekonanie, że każdy powinien iść na studia. A teraz nie ma rzemieślników, nie ma fachowców i nikt nie robi dobrze remontów.
Kiedyś w szkołach, było tak zwane ZPT, zajęcia praktyczno-techniczne… Chłopcy budowali karmnik, a dziewczynki…
…uczyły się haftu i gotowania. Teraz na położenie podłogi trzeba czekać pół roku albo i dłużej, a jak już ktoś przyjdzie, to nie wiadomo czy to zrobi poprawnie. Często odwiedzam szkoły i obserwuję, że nawet w Warszawie, która – teoretycznie – powinna mieć więcej środków niż inne regiony Polski, nie ma odpowiednich sal do techniki. Prowadzę swoje warsztaty od siedmiu lat i tylko w jednej szkole była taka sala – w piwnicy. Nie było narzędzi, nie było stołów odpowiednich, tyle tylko, że byliśmy oddaleni i można było hałasować nie przeszkadzając nikomu, bo zazwyczaj dostaje się salę, gdzie jest obok z jednej strony polski, z drugiej historia, co czasem kończy się pretensjami, bo my hałasujemy, wiercimy, szlifujemy.
A jak reagują dzieci na takie zajęcia?
Dzieci to uwielbiają, mogłabym opowiadać o tym godzinami! Na początku, jak dziecko zaczyna i dostaje sprzęt, to jest onieśmielone, niekiedy nawet przestraszone, chociaż ja trzymam z nim ten sprzęt. Mówię, że jestem obok, że mamy słuchawki, mamy okulary, jesteśmy w pełni świadomi, co i jak będziemy robić. Zaczynają ciąć, idzie dobrze – zmiana wyrazu ich twarzy to jest coś, co ktoś powinien sfotografować, takie „przed” i „po”. To jest niesamowite.
Ludzie mnie często pytają: „Po co ty to robisz?” – no właśnie chociażby dla tego widoku… Po zajęciach wielokrotnie słyszałam od dzieci, że chciałyby więcej, że to było wspaniałe. Kiedyś jakiś chłopiec podszedł do mnie i powiedział, że musi zapytać tatę, gdzie jest u nich w domu wiertarka. Piękne są reakcje dzieci, którym się dało coś, co do tej pory było zakazane, niedostępne. Na palcach jednej ręki można policzyć dzieci, które w trzydziestoosobowych klasach zgłaszają się, gdy pytam, czy ktoś kiedyś majsterkował, czy miał taką okazję.
To jest trudne zagadnienie, rodzice i nauczyciele mają wiele obaw. Niektórzy by chcieli, widzę, że „łapią klimat”, ale inni kręcą nosem i mówią „nigdy w życiu”… A ja widzę, jak dzieci się zmieniają, jeśli tylko dało się im tę odrobinę zaufania i pozwoliło pracować.
Kto przychodzi na Pani warsztaty?
Prowadzę głównie warsztaty z dziećmi i jeżdżę do szkół na ich zaproszenie. Mam swój warsztat na Żoliborzu, gdzie także prowadzę zajęcia. Działam tam już trzeci rok.
Organizuję grupy dla kobiet, w ramach których realizujemy konkretne projekty: karmnik, zegar, wieszak, szafkę, stołek. Mam też warsztaty z podstaw stolarstwa dla wszystkich. Przychodzą osoby w bardzo różnym wieku. Grupy mam bardzo kameralne, pięcioosobowe, bo wtedy mogę poświęcić jak najwięcej czasu pojedynczej osobie.
Co te osoby przyciąga?
Motywacje są bardzo różne. Dużo osób przychodzi, dlatego że dostało w prezencie voucher, bo kiedyś mimochodem wspomniały przy bliskich, że chciałyby coś porobić, nauczyć się czegoś nowego. Ktoś planuje remont i chciałby umieć zrobić coś samodzielnie. Tak jest najczęściej w przypadku kobiet. Jeśli chodzi o panów, to czasem mam wrażenie, że pojawiają się z inicjatywy swoich partnerek, taka forma wspólnego spędzenia czasu. Być może krępują się przyjść same, a może widzą, że partnerom taka wiedza się przyda?
Kiedyś była u mnie pani, która powiedziała, że mieszka sama i nie chce ciągle płacić za naprawę albo za pomoc przy skręceniu mebla, a gdy dowiedziała się, że zajęcia prowadzi kobieta, to pomyślała, że sama się tego nauczy i nikt już nie będzie jej mówił, że się nie zna albo coś źle robi.
No właśnie, a jak to jest ze stereotypem, że to może jest raczej zajęcie dla facetów, że to cięcie, piłowanie, wiercenie jest takie mało dziewczęce…
Myślę, że to się zmienia i pokolenie o dwadzieścia lat młodsze już nie odczuwa takiego podziału. Ale w moim pokoleniu, czyli czterdziestolatków i starszych, zdarzało się usłyszeć przykre stwierdzenia. W domach kultury są często zajęcia z ceramiki czy szycia ręcznego. Kiedyś zajrzała do nas pani z wnuczką i pytam, „czy pani na warsztaty stolarskie?” „Jak to na stolarskie? Nie no, my z wnusią na szycie”. Powiedziałam, że zapraszam kiedyś na warsztaty stolarskie, a ona była bardzo zdziwiona, że „to w ogóle dla dziewczynek…”
Bywa i tak, że na warsztaty rodzinne przychodzi dziadek z wnukiem czy z wnuczką i pojawia się pewien opór – „co to za blondwłosa dziewoja, ona ma mnie uczyć, jak mam pokazać wnuczkowi jak używać wiertarki?” Zaczyna sam pokazywać, a ja widzę, że wnuczek ma już dosyć, niemal zaczyna mu para z uszu strzelać, bo jest mu niewygodnie… Mam doświadczenie w pracy z dziećmi i zwykle, kiedy kilka razy, na spokojnie, pokażę jak można to zrobić inaczej, wszyscy się uspokajają, niechęć znika i stajemy się kolegami po fachu, że tak powiem. Na koniec jest dobrze, wszystko ekstra, świetnie się bawiliśmy. Ale start bywa różny.
Czy, gdy Pani zaczynała, miała Pani wrażenie, że musi Pani przekroczyć jakąś barierę?
No trochę tak. Były takie historie, teraz opowiadam o tym z uśmiechem, nawet jako anegdotki na warsztatach. Mówię na przykład, „słuchajcie dziewczyny, jak będziecie jechały kupować drewno, to ja wam powiem jak to zrobić, żeby panowie z obsługi nie dali wam materiału trzeciej klasy”. Mi samej zdarzyło się, że zamawiałam jakiś materiał, a przywożono mi coś z jakąś sinicą, popękany, podgniły, wypaczony, bo dziewczyna zamawiała. Trzeba było wykonać kilka telefonów i mocniej porozmawiać, żeby przestało tak być.
Na pierwsze warsztaty pojechałam terminować do pana stolarza – było nas czworo: pan stolarz, jeden chłopak i dwie dziewczyny. Na stolarni robiłyśmy dokładnie to samo, co faceci – nosiłyśmy bele, włączałyśmy grubościówki, wszystkie prace wykonywałyśmy na równi i równie dobrze. Na warsztacie wszyscy byli równi. Potem na obiedzie słuchałyśmy takich szowinistycznych kawałów, że aż zęby zgrzytały. Któregoś dnia nie wytrzymałam i mówię, „Panie stolarzu, chwilę temu rypaliśmy drewno razem na stolarni i nie było podziału dziewczyna, chłopak, nie? A teraz takie kawały?” Był zażenowany sam sobą, jak to usłyszał… Jakaś taka klisza wchodziła, że miał tu chłopa obok, taki akurat żart znał, to taki powiedział…
Kiedyś mówiło się majsterkowanie, a teraz mamy fablaby, ruch mejkerski… Czy mejkerstwo to jest coś innego niż majsterkowanie?
Przyznam, że nie zastanawiałam się nad tym szczególnie. Dopiero niedawno zaczęło do mnie docierać, jak wiele jest tych nazw, jak wiele jest miejsc, które się definiują nieco w inny sposób. Osobiście nie ma to dla mnie znaczenia. Jeżeli są narzędzia, jeżeli może ktoś przyjść i przyciąć metal albo może przyciąć dechę, to dla mnie to jest warsztat, po prostu. Niekiedy ta nomenklatura może wynikać np. z uwarunkowań prawnych, tak, jak to było w naszym przypadku. FabLaby to są z reguły miejsca, które mają różne pracownie, to nie jest jedna dziedzina, ale jest kilka dziedzin, można je łączyć i robić różne projekty.
Mam czasem wrażenie, że jak się mówi „majsterkowanie”, to pojawiają się skojarzenia z Adamem Słodowym. A przecież on robił rzeczy piękne i skomplikowane, często wykorzystując elektronikę, kable, prąd.
Mówiło się też, że Polacy są narodem majsterkowiczów. Czy nadal tak jest?
Myślę, że tu jest wiele aspektów. Ja wyrosłam w domu, gdzie się majsterkowało i nadal się to robi. Jak u rodziców odpadł tynk z sufitu, to my z siostrą bach, folie, szpachelki, fartuchy robocze i ogarniałyśmy to przez weekend. Z drugiej strony, przychodzą do mnie ludzie, którzy nie mają takiego doświadczenia. Przyszła do mnie kiedyś mama samotnie wychowująca dwóch nastolatków, którzy nie umieli gwoździa wbić, ona też nie umiała, więc zawsze wzywali kogoś do napraw. Inny przykład to 25-letni mężczyzna, który dostał od rodziców mieszkanie – meble przyjechały, ale nie umiał ich złożyć. To dobra historia, bo zapisał się na warsztaty i nauczył się, jak to zrobić. Myślę, że ludzie są zmęczeni tym, że nie ma fachowców. Mają świadomość, że to naprawdę nie jest fizyka kwantowa, że to jest dla człowieka, tylko trzeba powolutku się tego nauczyć. I że są miejsca, gdzie można się tego nauczyć.
Na pani warsztaty często przychodzą kobiety – co, oprócz umiejętności, znajdują w nich dla siebie?
Patrzę na to wielowymiarowo. To jest piękny pomysł na spędzenie czasu. Ci, którzy się zapisują do mnie na warsztaty, to zawsze mówią na koniec – może to zabrzmi nieskromnie – że oprócz tego, że się czegoś nauczyli, to jeszcze świetnie spędzili czas. Zrelaksowali się, przez te trzy godziny zajęć w ogóle nie myśleli o tym, co w domu, co ich czeka w pracy… Często słyszę: „Owszem, pobrudziłam się, tu mnie boli, tam mnie boli, ale w sumie świetnie odpoczęłam”. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, że taki czas tylko dla siebie ma działanie niemal terapeutyczne.
I tworzą się nowe relacje…
To jest grupa pięciu osób, które z reguły nie znały się wcześniej. Zaczynają nieśmiało – pytam, czy ktoś już coś robił. Każdy coś odpowiada, czasem, że nic, czasem, że „tylko renowację działki zrobiłam” – trochę to taka nasza cecha narodowa – „Domek wyremontowałam, ale to nic, to nic… Zrobiłam całą chałupę, ale to tylko chałupa…”
Z czasem pojawia się satysfakcja, wzajemne wsparcie i uznanie. Ktoś mówi, że nie zna się na wiertarce, ja pomagam, ktoś inny podpowiada, bo akurat zna się lepiej… Tworzy się atmosfera bardzo fajnego przepływu, dzielenia się i rodzi się wspólnota ludzi majsterkujących razem. Najpierw „ja nic nie umiem, jestem do bani”, a potem „hej, idzie nam świetnie, zobacz, ty zrobiłaś, ja zrobiłam”. Cudowne to jest.
To się przenosi poza warsztat?
Wiele osób trafia do mnie z polecenia – opowiadają innym, że dobrze spędziły czas. Wracają do pracy w poniedziałek i mówią, „wow, tam było naprawdę fajnie”. To nie tylko kwestia nauczenia się, jak coś przewiercić, ale też czas na psychiczny odpoczynek, a przy okazji powstaje fajna więź z innymi ludźmi. Myślę, że właśnie ten przyjazny klimat i moment dla siebie zostają z nimi na dłużej i to sprawia, że chcą wracać – i dzielić się tym z innymi.
Dziękuję, że opowiedziała nam Pani o tym nieoczywistym miejscu i sposobie na czas dla siebie.
Przeczytaj także
Zdjęcia z archiwum Agnieszki Bykowskiej-Giler oraz własne.